piątek, 14 lipca 2017

Do pełni szczęścia brakuje mi...

Kochani, 

dzisiaj świętuję dokulanie się do weekendu. Celebruję ten moment hucznie, z przytupem, choć w ciszy. Nie poległam, choć mogłam. Dotrwałam, chyba na tarczy. Mój tydzień trwał 14 dni. Bez namacalnego odpoczynku, czasu na slow life. W pędzie, gonitwie, w poszukiwaniu utraconego czasu. Poprzednie 7 dni obfitowało we wspaniałe aktywności, wdzięczności i inne przyjemności. Kolejne 7 dni to emocjonalny rollercoaster. Wiele się zadziało. Liczne rozmowy, bardzo energetyczne i takie, po których energii było zdecydowanie mniej. Obfitujący w newsy czas - bo koleżanka odchodzi z pracy, bo kogoś, gdzieś przenoszą, bo ktoś ma kryzys, bo pretensje, że nie mam czasu, że nie słucham, bo zmęczenie materiału wersja "zasnę wszędzie nawet na stojąco w kolejce po świeże pieczywo", bo książki, w które chce się wczytać przekładam z miejsca na miejsce, bo przeziębienie Drugorodnego, bo moje przeziębienie, bo niewytłumaczalna empatia, bo niemożliwa rozmowa z Mężem - bo zakłócenia na linii.

I tak to właśnie dzisiaj, kiedy myślałam, że nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, bo taki poziom wyczerpania osiągnęłam, wyprowadzona z balansu byłam wielokrotnie. Nic nie jest na pewno i nic nie jest oczywiste. I wtedy, w tym kuliminacyjnym momencie dnia, obiecałam sobie, że warto doczekać do wieczora, żeby napić się ciepłej herbaty z imbirem. 


Doczekałam. Tego było mi potrzeba do pełni szczęścia. 



                                                                                                            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz